Ocalisz życie, może swoje własne. Mamy dla was opowiadanie „Pelargonia” Flannery O’Connor

Czarno-białe zdjęcie kobiety siedzącej na schodach i okładka książki

Ocalisz życie, może swoje własne. Opowiadania zebrane to zbiór opowiadań Flannery O’Connor, zarówno tych już wcześniej znanych, jak i tych nigdy nie publikowanych w języku polskim.

Autorka opisuje w nich świat dobrze sobie znany – w Georgii, na południu USA, spędziła prawie całe życie. Lekko, z prostotą i pewną dozą groteski pisarka kreśli przejmujące losy postaci, które miotają się w nieprzyjaznym świecie. Sam tytuł mówi wiele o tych świetnych nowelach – nawet gdy człowiek dąży ku temu, by być dobrym, poczucie własnej obcości, które przychodzi do niego z zewnątrz, nie pozwala mu na to. Ludzie są tu sobie obojętni, wrodzy; zbrodnia i śmierć stanowią element codzienności. Zastanawia los dzieci, pozostawionych samopas lub osieroconych przez rodziców. Mali bohaterowie zaglądają do miejscowych muzeów osobliwości niczym pod podszewkę życia, odkrywają nikczemny świat dorosłych. Niezrozumienie jego prawideł miesza się z pojęciem grzechu i strachem przed karą Bożą, które kiełkują w dziecięcych umysłach.

Utwory zostały ułożone w kolejności ich powstawania, a wydanie opatrzone jest przedmową Roberta Giroux, legendarnego amerykańskiego wydawcy i redaktora, przyjaciela O’Connor.

Oferta pracy w HIRO

Lubisz tematy związane z muzyką, filmem, modą i chcesz współtworzyć życie kulturalne twojego miasta? Dołącz do ekipy HIRO! Kliknij tutaj, aby dowiedzieć się więcej


Zbiór opowiadań został wydany nakładem Wydawnictwa W.A.B. i jest już dostępny w sprzedaży. A my, by zachęcić was do lektury całości, publikujemy opowiadanie Pelargonia. Miłej lektury!

Czytaj również: Flannery O’Connor. Mistrzyni XX-wiecznej amerykańskiej prozy, której nie wypada nie znać

Pelargonia

Stary Dudley zapadł w fotel, w którym od pewnego czasu wygniatał odcisk swojej sylwetki, i spojrzał przez okno w kierunku okna z przeciwka, oddalonego o pięć metrów i tkwiącego w murze z poczerniałych czerwonych cegieł. Czekał na pelargonię. Wystawiano ją co rano koło dziesiątej i zabierano o pół do szóstej. Pani Carson w jego rodzinnych stronach też miała taką w oknie. W rodzinnych stronach było mnóstwo pelargonii, i to ładniejszych. My to mamy pelargonie pierwsza klasa, pomyślał Stary Dudley, nie takie bladoróżowe wiechetki z kokardkami z zielonego papieru. Ta z okna naprzeciwko przypominała mu synka Grisbych z rodzinnych stron, który miał polio i trzeba go było co rano wytaczać na wózku przed dom, gdzie mógł tylko mrugać w słońcu. Lutish wzięłaby tę pelargonię i wetknęła w ziemię, i za parę tygodni byłoby na co popatrzeć. Tym z przeciwka nie należała się pelargonia. Wystawiali ją na cały boży dzień w prażące słońce, tak blisko krawędzi parapetu, że wiatr prawie mógł strącić doniczkę. Nie należała im się, w ogóle im się nie należała. Nie powinna tam stać. Stary Dudley poczuł, że ściska go w gardle. Lutish potrafiła wyhodować każdą jedną roślinę. Tak jak i Rabie. Gardło miał już zupełnie ściśnięte. Odchylił głowę na oparcie i spróbował się uwolnić od natłoku myśli. O czymkolwiek pomyślał, zaraz ściskało go w gardle.

Weszła jego córka.
– Nie poszedłbyś na spacer? – zapytała z rozdrażnioną miną.
Nie odpowiedział.
– No?
– Nie.

Ciekaw był, jak długo będzie nad nim stała. Przy niej oczy zaczynały mu dokuczać tak samo jak gardło. Łzawiły, a ona to widziała. Już nieraz tak bywało. Patrzyła wtedy na niego z litością. Widać było, że nad sobą też się lituje, ale przecież sama się wpakowała w tę kabałę, pomyślał Stary Dudley, bo zamiast mu dać święty spokój i nie zabierać go z rodzinnych stron, przejęła się tym swoim cholernym poczuciem obowiązku. W końcu wyszła z pokoju, pozostawiając po sobie wyraźnie słyszalne westchnienie, które go całego oblazło i znowuż przypomniało tamtą jedyną minutę (córka nic wtenczas nie zawiniła), gdy nagle zachciało mu się jechać do Nowego Jorku i u niej zamieszkać.

Mógł się wykręcić od wyjazdu. Mógł się uprzeć i powiedzieć jej, że dożyje lat tam, gdzie zawsze żył, a ona może mu co miesiąc przysyłać pieniądze albo i nie, bo on i tak da radę, skoro ma rentę i dorywcze fuchy. Niechby se zatrzymała tę swoją cholerną forsę, która była jej bardziej potrzebna niż jemu. Ucieszyłaby się, że tak łatwo wymigała się od obowiązku. Gdyby potem umarł z dala od własnych dzieci, mogłaby powiedzieć, że sam sobie winien; a jakby zachorował i nie miałby kto nim się zająć, mogłaby powiedzieć, że sam się o to prosił. Ale tkwiło w nim coś, co od dawna chciało zobaczyć Nowy Jork. W dzieciństwie pojechał raz do Atlanty, a Nowy Jork widział w filmie Wielkomiejski rytm. Wielkie miasta były ważne. To coś, co w nim tkwiło, na ułamek sekundy podstępnie nim zawładnęło. W mieście podobnym do tego, które widział na filmie, było dla niego miejsce! W ważnej metropolii czekał na niego własny kąt! Zgodził się pojechać.

Musiał chyba być wtedy chory. Zdrów nigdy by się nie zgodził. Był chory, a ona tak się przejęła tym swoim cholernym obowiązkiem, że wymogła na nim zgodę. Po co w ogóle przyjechała, żeby mu suszyć głowę? Przecież dawał se radę. Renta starczała na jedzenie, a z dorywczych fuch płacił za pokój w hoteliku.

Z okna w pokoju miał widok na rzekę – mulistą i czerwoną, mozolnie płynącą przez skały i zakola. Usiłował sobie przypomnieć, jaka jeszcze była rzeka prócz tego, że czerwona i leniwa. Dodał na obu brzegach zielone kleksy drzew, a gdzieś w górnym biegu brązową plamę śmietniska. W każdą środę wypływał z Rabiem płaskodenką łowić ryby. Rabie znał rzekę jak własną kieszeń, trzydzieści kilometrów w tę i nazad. Żaden czarnuch w hrabstwie Coa nie był z nią tak obeznany. Rabie kochał rzekę, ale Stary Dudley miał ją gdzieś. Zależało mu tylko na rybach. Lubił wrócić wieczorem, niosąc je nanizane na długą żyłkę, i plasnąć nimi o dno zlewu.

– Złapałem parę ryb – oznajmiał.
– Trza chłopa, żeby je złapać – odpowiadały niezmiennie starowinki z hotelu.

On i Rabie wyruszali w każdą środę z samego rana i cały dzień łowili. Rabie wynajdywał dobre miejsca i wiosłował, a Staremu Dudleyowi zawsze udawało się coś złowić. Rabiemu nieszczególnie zależało na łowieniu – kochał rzekę i tyle.

– Tutej nie warto zarzucać, kierowniku – mawiał. – Tu bezrybie. Stara rzyka nie chowa tu niżadnych rybów.

I chichotał, zwracając łódkę w dół rzeki. Taki już był. Kradł sprytniej od łasicy, ale wiedział, gdzie są ryby. Stary Dudley zawsze oddawał mu drobnicę.

Odkąd w dwudziestym drugim umarła mu żona, Stary Dudley mieszkał w narożnym pokoju na piętrze hoteliku. Opiekował się starowinkami. Był w ich domu mężczyzną i robił to, co mężczyzna w domu robić powinien. Wieczorami było to marudne zajęcie, bo starowinki szydełkowały w salonie, a pan domu musiał słuchać, jak zrzędzą, i raz po raz rozsądzać wróble wojny, toczone wśród chrapliwych świergotów. Ale za dnia był Rabie. On i Lutish mieszkali w suterenie. Lutish gotowała, a Rabie sprzątał dom i uprawiał warzywnik; zawsze jednak umiał sprytnie się wymknąć w połowie roboty, żeby pomóc Staremu Dudleyowi przy jakiejś fusze – na przykład budowie kurnika albo malowaniu drzwi. Lubił słuchać, lubił opowieści o Atlancie z czasów, kiedy odwiedził ją Stary Dudley, o tym, z czego składa się strzelba, i o wszystkich innych rzeczach, które starzec wiedział.

W niektóre wieczory szli zapolować na oposy. Nigdy żadnego nie upolowali, ale Stary Dudley chciał czasem urwać się na trochę damulkom, a polowanie było dobrą wymówką. Rabie nie lubił polować na oposy. Nigdy ani jednego nie trafili; ani nawet nie osaczyli na drzewie; a zresztą był z niego głównie wodny czarnuch.

– Nie idziem dzisiej polować na oposy, co, kierowniku? Mam jedną taką sprawkę do obłatwienia – mówił, kiedy Stary Dudley zaczynał gadać o ogarach i strzelbach.
– Komu dziś ukradniesz kury? – pytał Stary Dudley, szczerząc zęby w uśmiechu.
– To chiba zapoluję dzisiej na oposy – wzdychał Rabie.

Stary Dudley wyjmował strzelbę i rozkładał ją na części, a gdy Rabie je czyścił, starzec objaśniał mu działanie całego mechanizmu, który potem znowu montował. Rabie zawsze się zdumiewał, że Stary Dudley potrafi tak wszystko poskładać w całość. Miło byłoby móc teraz objaśnić Rabiemu Nowy Jork. Gdyby Stary Dudley mógł oprowadzić Rabiego po mieście, nie wydawałoby mu się już takie ogromne – nie przytłaczałoby go przy każdym wyjściu z domu.

– Wcale nie jest takie wielkie – powiedziałby. – Nie łam się, Rabie. Jest jak każde jedne miasto, a miasta nie są takie znowuż zagmatwane.

Ale właśnie były. Nowy Jork czasem śmigał i tętnił, a już za chwilę był brudny i martwy. Córka nawet nie mieszkała w domu, tylko w kamienicy, pośrodku rzędu kamienic, kubek w kubek takich samych, sczerniałoczerwonych i szarych, a z ich okien wychylali się wrzaskliwi ludzie i patrzyli w inne okna i na innych ludzi, całkiem takich jak oni, którzy się tak samo gapili. W środku można było chodzić w górę i w dół, a wszędzie nic, tylko korytarze podobne do rozciągniętych miar krawieckich z drzwiami co trzy centymetry. Stary Dudley jeszcze pamiętał, jak go ta kamienica w pierwszym tygodniu oszołomiła. Po przebudzeniu myślał, że przez noc korytarze się zmieniły, więc wyglądał za próg, ale one wciąż się ciągnęły jak psie bieżnie. Tak samo ulice. Zastanawiał się, gdzie by trafił, jakby poszedł którąś do samego końca. Raz mu się śniło, że to zrobił i wylądował przy najdalszym rogu kamienicy, znaczy się nigdzie.

W drugim tygodniu zaczęła mu dokuczać obecność córki, zięcia i ich syna: nie sposób było nie wejść im w drogę. Zięć był jakiś dziwny. Prowadził ciężarówkę, a w domu bywał tylko w weekendy. Mówił „aha” zamiast „tak” i nigdy nie słyszał o oposach. Stary Dudley sypiał w jednym pokoju z chłopcem, który miał szesnaście lat i był zupełnie nie do rozmowy. Lecz gdy córka zostawała czasem w mieszkaniu sama ze Starym Dudleyem, siadała i z nim rozmawiała. Wpierw musiała wymyślić, o czym by tu zagadać. Temat zwykle się wyczerpywał, zanim jej zdaniem wypadało wstać i zająć się czymś innym, więc z kolei Stary Dudley musiał coś powiedzieć. Zawsze starał się wymyślić coś, o czym jeszcze ani razu nie mówił. Bo jeżeli się powtarzał, nie słuchała. Przecież i tak dbała, żeby jej ojciec dożywał lat z własną rodziną, a nie w rozlatującym się hoteliku pełnym staruszek, którym klekotało w łepetynach. Spełniała obowiązek. Nie to co jej bracia i siostry.

Zabrała go raz na zakupy, ale za nią nie nadążał. Pojechali „metrem”, znaczy się kolejką, która pędziła pod ziemią przez coś w rodzaju długachnej jaskini. Ludzie kipieli z wagonów na schody i ze schodów na ulice. Tłum przelewał się po schodach z ulicy do pociągu – czarni, biali i żółci, wymieszani jak warzywa w zupie. Wszystko kipiało. Pociągi śmigały z tuneli wzdłuż kanałów i raptem hamowały. Wysiadający przepychali się między wsiadającymi, coś głośno dźwięczało i pociąg pędził dalej. Oboje z córką musieli dwa razy się przesiadać, zanim dotarli na miejsce. Stary Dudley nie rozumiał, po co ludzie w ogóle wychodzą z domów. Czuł, jakby mu się język ześlizgnął do żołądka. Córka trzymała go za rękaw płaszcza i ciągła przez tłum.

Jechali też kolejką jakby po moście ludziom nad głowami. Córka mówiła na nią „wyżka”. Musieli wejść wysoko na peron, żeby złapać tę jakąś wyżkę. Stary Dudley wyjrzał znad poręczy i zobaczył w dole pędzących ludzi i auta. Zrobiło mu się niedobrze. Oparł się ręką o poręcz i osunął na deski peronu. Córka z wrzaskiem odciągnęła go od krawędzi.

– Chcesz spaść i się zabić!? – krzyknęła.

Przez szparę między deskami widział auta płynące ulicą.

– Za jedno mi – wymamrotał. – Spadnę czy nie spadnę, co za różnica.
– Chodź – powiedziała córka. – W domu lepiej się poczujesz.
– W domu? – powtórzył za nią.

W dole auta sunęły w zgodnym rytmie.
– Chodź – odparła. – O, jedzie. Ledwo zdążymy wsiąść.

Do wszystkich pociągów ledwo zdążali.

Do tego też zdążyli. Wrócili do kamienicy i do mieszkania. Było za ciasne. Człowiek nie miał gdzie się podziać, bo wszędzie już ktoś był. Z kuchni wchodziło się do łazienki, a stamtąd dalej i zawsze się wracało do punktu wyjścia. W rodzinnych stronach było piętro i suterena, i rzeka, a w mieście placyk przed sklepem Fraziera… cholerne gardło.
Pelargonia się spóźniała. Było pół do jedenastej. Zwykle wystawiali ją najpóźniej kwadrans po dziesiątej.

Gdzieś w korytarzu jakaś kobieta przenikliwie i niezrozumiale krzyknęła coś do kogoś na ulicę; z radia beczała zużyta muzyka do opery mydlanej, a po schodkach przeciwpożarowych stoczył się z hukiem pojemnik na śmieci. Drzwi sąsiedniego mieszkania zatrzasnęły się, a korytarzem zastukały ostre kroki.

– To na pewno ten czarnuch – mruknął Stary Dudley. – Czarnuch w butach na glans.

Czarnuch wprowadził się tydzień po jego przyjeździe. W tamten czwartek Stary Dudley akurat wyglądał drzwiami na psie bieżnie korytarzy, kiedy czarnuch wszedł do sąsiedniego mieszkania. Miał na sobie garnitur z szarego tenisu i beżowy krawat. Sztywny, biały kołnierzyk przylegał do szyi równą kreską. Buty też były beżowe, w kolorze krawata i skóry czarnucha. Stary Dudley podrapał się po głowie. Nie wiedział, że ludzi, którzy gnieżdżą się w kamienicy, stać na służbę. Zachichotał. Akurat będą mieli pożytek z takiego czarnucha w niedzielnym garniturze. Może on zna okoliczne lasy i pola albo wie, jak do nich dojechać. Może dałoby się z nim zapolować. Znaleźć gdzieś jakąś rzeczkę. Zamknął drzwi i poszedł do pokoju córki.

– Hej! – zawołał. – Ci obok sprawili sobie czarnucha. Pewnie u nich sprząta. Myślisz, że zatrzymają go na stałe?

Córka podniosła głowę znad łóżka, które właśnie zaściełała.

– Co ty wygadujesz? – spytała.
– Mówię, że ci zza ściany mają służącego czarnucha, wystrojonego w niedzielny garnitur.
Córka podeszła do łóżka od drugiej strony.
– Chyba zwariowałeś – powiedziała. – Sąsiednie mieszkanie jest puste, a zresztą nikogo tu nie stać na służbę.
– Mówię ci, że go widziałem –prychnął Stary Dudley szyderczo. – Wlazł prosto w drzwi, pod krawatem, w białym kołnierzyku i butach w szpic.
– Skoro tam wszedł, znaczy ogląda mieszkanie, czy mu pasuje – mruknęła córka.

Podeszła do komódki i zaczęła przestawiać różne drobiazgi.

Stary Dudley wybuchnął śmiechem. Jego córka umiała zażartować, jeśli akurat była w nastroju.

– No – zaczął. – Chyba się tam przejdę i spytam, którego dnia ma wolne. Może go przekonam, że lubi wędkować.

Stary Dudley klepnął się po kieszeni, aż zabrzęczały dwie ćwierćdolarówki. Nim zdążył wyjść na korytarz, córka dogoniła go i gwałtem wciągnęła z powrotem do mieszkania.

– Nie słyszysz?! – ryknęła. – Mówię serio. Skoro wszedł do mieszkania, znaczy je wynajmuje. Nie chodź i o nic go nie pytaj ani w ogóle nie zagaduj. Nie chcę mieć kłopotów z czarnuchami.
– Mówisz – zdziwił się Stary Dudley – że on będzie mieszkał z tobą przez ścianę?
Córka wzruszyła ramionami.
– Pewnie tak. A ty pilnuj swoich spraw – dodała. – Nie zadawaj się z nim.
Dosłownie tak powiedziała. Jakby nie miał ani krzty rozumu. Ale wtedy już jej wygarnął. Wyłożył swoją prawdę, a córka zrozumiała, o co mu idzie.
– Nie tak cię wychowano! – zagrzmiał. – I nie po to, żebyś mieszkała w ciasnocie z czarnuchami, którym się zdaje, że są tak samo dobre jak ty. A na dodatek myślisz, że pójdę zaczepiać tych takich owakich! Jeżeli myślisz, że chcę mieć z nimi cokolwiek do czynienia, to sama zwariowałaś.

Tu już musiał przyhamować, bo go w gardle ściskało. Córka zesztywniała i powiedziała, że mieszkają, gdzie ich stać, i radzą se, jak mogą. Palnęła mu kazanie! A potem odeszła bez słowa, wciąż tak samo sztywna. Cała ona. Zgrywała świętoszkę, prężąc się w ramionach i wyciągając szyję. Jakby był jakimś głupkiem. Wiedział, że Jankesi wpuszczają czarnuchów frontowymi drzwiami i dają im siadać na swoich kanapach, ale nie przewidział, że jego rodzona córka, wychowana jak należy, zamieszka z nimi przez ścianę – a do tego jeszcze pomyśli, że on zechce się z nimi zadawać, jakby nie miał rozumu. On!

Wstał i wziął z drugiego fotela gazetę. Lepiej niech wygląda, że niby czyta, jak córka wróci się do pokoju. Po co ma stać i się na niego gapić, przekonana, że musi mu znaleźć zajęcie. Spojrzał znad gazety na przeciwległe okno. Pelargonii wciąż nie było. Jeszcze nigdy tak się nie spóźniła. Kiedy ją pierwszy raz zobaczył, akurat siedział, patrząc przez okno w to naprzeciwko, i właśnie sprawdził na zegarku, ile czasu minęło od śniadania. Gdy podniósł głowę, pelargonia już stała. Aż się wzdrygnął. Wprawdzie nie lubił kwiatów, ale ona wcale nie wyglądała jak kwiat. Prędzej jak ten chory chłopak Grisbych w rodzinnych stronach i miała kolor zasłon, które starowinki powiesiły w salonie, a jej papierowa kokarda była podobna do tej, co ją nosiła Lutish z tyłu niedzielnego mundurka. Bo Lutish lubiała wstążki i szarfy. Tak jak większość czarnuchów, pomyślał Stary Dudley.

Znowu weszła córka. Miał zamiar patrzeć w gazetę, kiedy ona znów wejdzie.

– Zrobiłbyś coś dla mnie? – spytała, jakby właśnie przed chwilą wymyśliła przysługę, którą mógłby jej oddać.
Miał nadzieję, że nie wyśle go znowu po sprawunki. Ostatnim razem zabłądził. Wszystkie te choleryczne kamienice wyglądały jednakowo. Skinął głową.
– Zejdź na drugie piętro i poproś panią Schmitt, niech mi pożyczy ten wykrój koszuli, z którego szyje dla Jake’a.
Czemu nie dała mu spokojnie posiedzieć? Wcale nie potrzebowała tego wykroju.
– Dobra – powiedział. – Które to mieszkanie?
– Dziesiątka. Łatwo trafić. To akurat pod nami, tyle że trzy piętra niżej.
Stary Dudley zawsze się bał, że gdy wyjdzie na psią bieżnię, nagle otworzą się jakieś drzwi i jeden z tych facetów z nosami jak u bekasa, co w samych podkoszulkach wychylali się za parapety okien, warknie:
– Co pan tu robisz?

Drzwi do mieszkania czarnucha stały otworem i widać było kobietę siedzącą na krześle przy oknie.
– Jankeskie czarnuchy – mruknął Stary Dudley.

Kobieta miała na nosie okulary w drucianej oprawce, a na kolanach książkę. Czarnuchom się wydaje, że nie są dość wystrojone, dopóki nie założą okularów, pomyślał Stary Dudley. Pamiętał okulary Lutish. Uskładała trzynaście dolarów, żeby je kupić. Poszła do doktora, żeby przyjrzał się jej oczom i powiedział, jakie grube mają być szkła. Kazał jej patrzeć w lustrze na obrazki zwierząt, świecił w oczy i zaglądał do głowy. A potem stwierdził, że ona wcale nie potrzebuje okularów. Ze złości przez trzy dni z rzędu przypalała placki kukurydziane, a okulary i tak se kupiła w tanim sklepie. Kosztowały ją tylko dolara dziewięćdziesiąt osiem, a wkładała je co sobota.

– To dopiero byli czarnuchy! – zachichotał Stary Dudley.
Po fakcie zdał sobie sprawę, że powiedział to na głos, więc zasłonił dłonią usta. Mogli go przecież usłyszeć w którymś mieszkaniu.

Skręcił na schody w dół. Za drugim zakrętem usłyszał, że ktoś wchodzi po stopniach. Wyjrzał znad poręczy i zobaczył kobietę – grubą, w fartuchu. Z góry trochę przypominała panią Benson z rodzinnych stron. Ciekaw był, czy do niego zagada. Kiedy dzieliły ich tylko cztery stopnie, zerknął w jej stronę, ale na niego nie patrzyła. A jak się mijali na tym samym schodku, rzęsy same mu zatrzepotały w górę i wtedy już zimno gapiła mu się prosto w twarz. I poszła dalej. Bez słowa. Poczuł ciężar w żołądku.

Zszedł cztery piętra zamiast trzech. Cofnął się o jedno i odszukał dziesiątkę. Pani Schmitt powiedziała dobra, pan chwilę zaczeka, zara znajdę wykrój. Wysłała z nim do drzwi jedno z dzieci. A ono słowem się nie odezwało.

Stary Dudley zawrócił na górę. Musiał iść wolniej. Wchodzenie go męczyło. Jak zresztą chyba wszystko. Nie to co wtedy, kiedy Rabie za niego biegał. Ten czarnuch był szybki w nogach. Potrafił się zakraść do kurnika, tak że kury nawet się nie tropnęły, i wybrać najtłustszą, a ona ani zagdakała. A jaki był żwawy. Dudley zawsze wolno chodził. Otyli tak już mają. Pamiętał, jak jednego razu polował z Rabiem na przepiórki koło Molton. Mieli ze sobą ogara, który umiał je wystawić szybciej niż każden jeden przerasowany pointer. W aportowaniu był marny, ale zawsze potrafił wywęszyć ptaki, a potem stawał jak uschły pieniek, kiedy się je brało na muszkę. Tamtym razem zastygł w bezruchu.

– To będzie sporsze stadko – szepnął Rabie. – Czuć, że sporsze.

Stary Dudley wolno podniósł strzelbę, nie zatrzymując się. Musiał uważać, kiedy tak szedł po sosnowych igłach. Łatwo było się na nich poślizgnąć. Rabie przenosił ciężar z nogi na nogę, z bezwiedną uwagą podnosząc i stawiając stopy na śliskich, jakby woskowych szpilkach. Patrzył prosto przed siebie i żwawo sunął naprzód. Stary Dudley jednym okiem też spoglądał do przodu, ale drugie utkwił w ziemi. Grunt był falisty, więc starzec mógł niebezpiecznie zjechać w przód albo zsunąć się z powrotem w dół, gdyby próbował się podciągnąć po zboczu.

– Może dzisiej ja strzelę ptaki, kierowniku? – zaofiarował się Rabie. – Zara po niedzieli zawsze pan ledwo łazi. Jak się pan omsknie na której górce, ptaki prysną, zanim da pan radę dźwignąć strzelbę.

Stary Dudley chciał sam upolować przepiórki. Z łatwością mógł ustrzelić cztery naraz.

– Trafię je – odmruknął.

Uniósł strzelbę do oka i się pochylił. Coś umknęło mu spod stopy, więc zjechał na piętach i padł plecami na ziemię. Strzelba wypaliła, a przepiórki rozpierzchły się w powietrzu.

– Ładnemu stadku dalim uciec – westchnął Rabie.
– Znajdziemy inne – powiedział Stary Dudley. – Pomóż mi się wygramolić z tej cholernej dziury.

Mógłby ustrzelić pięć ptaków, gdyby nie upadł. Mógł je trafić jak puszki na płocie. Podniósł dłoń do ucha, a drugą rękę wyciągnął przed siebie. Mógł je stuknąć jak gliniane gołębie. Bum! Schody zaskrzypiały, więc obrócił się jak fryga, wciąż trzymając niewidzialną strzelbę. Z dołu żwawym krokiem nadchodził ten czarnuch, a usta pod przystrzyżonym wąsikiem rozciągał mu rozbawiony uśmiech. Staremu Dudleyowi szczęka opadła. Czarnuch zaciskał wargi, jakby hamował śmiech. Stary Dudley zamarł w bezruchu. Wpatrywał się w równiutką kreskę kołnierzyka na tle ciemnej skóry.

– Na co pan polujesz, panie starszy? – spytał Murzyn, a w jego głosie śmiech czarnucha mieszał się z drwiącym tonem białego.

Stary Dudley poczuł się jak dziecko z pistoletem na kapiszony. Język zesztywniał mu w otwartych ustach. Tuż poniżej kolan czuł pustkę, jakby go tam wydrążono. Stopy mu się omsknęły, więc zjechał o trzy stopnie w dół i z rozpędu siadł na schodku.

– Uważaj pan, panie starszy – powiedział Murzyn. – Na tych schodach łatwo sobie zrobić krzywdę.

Wyciągnął rękę do Starego Dudleya, żeby pomóc mu wstać. Miał długą, smukłą dłoń, a paznokcie czyste i kanciasto przycięte. Nawet jakby trochę opiłowane. Staremu Dudleyowi ręce zwisły między kolanami. Czarnuch chwycił go powyżej łokcia i podciągnął.

– Ha! – sapnął. – Aleś pan ciężki. Wysil się też trochę.

Staremu Dudleyowi rozprostowały się nogi w kolanach. Chwiejnie wstał. Czarnuch trzymał go za rękę powyżej łokcia.

– I tak idę na górę – oświadczył. – Pomogę.

Stary Dudley rozejrzał się ze zgrozą. Schody za nim tak jakby się zamykały, odcinając odwrót. Wchodził po nich na górę z czarnuchem, który czekał na niego na każdym kolejnym stopniu.

– Znaczy polujesz pan? – powiedział. – Hmm. Też raz polowałem na jelenie. Chyba strzelaliśmy do nich z dodsona trzydziestkiósemki. A pan z czego strzelasz?
Stary Dudley gapił się niewidzącym wzrokiem na wyglansowane, beżowe buty.
– Ze strzelby – wybełkotał.
– Ja tam wolę się bawić bronią, niż polować – rzekł czarnuch. – Nigdy nie byłem dobry w zabijaniu. Zresztą trochę szkoda tępić zwierzynę w rezerwacie. Ale jakbym miał czas i pieniądze, tobym kolekcjonował broń.

Czekał na każdym schodku, aż Stary Dudley nadąży. Mądrzył się na temat broni i różnych jej marek. Miał szare skarpetki w czarne ciapki. Dotarli na swoje piętro. Czarnuch podprowadził Starego Dudleya kawałek korytarzem, wciąż trzymając go powyżej łokcia. Musieli chyba wyglądać, jakby szli pod rękę.

Podeszli do samych drzwi Starego Dudleya.

– Pan tutejszy? – spytał czarnuch.
Stary Dudley pokręcił głową, wpatrując się w drzwi. Jeszcze ani razu nie spojrzał na czarnucha. Przez całą drogę po schodach ani razu się na niego nie spojrzał.
– No tak – powiedział czarnuch. – To w dechę miasto, jak już się człowiek przyzwyczai.

Poklepał Starego Dudleya po plecach i wszedł do swojego mieszkania. Stary Dudley też wszedł do swojego. Ból z gardła wylał mu się na twarz i wyciekał oczami.

Dowlókł się do fotela przy oknie i ciężko opadł na siedzenie. Gardło mu pękało. Miało mu pęknąć przez czarnucha – jakiegoś tam cholernego czarnucha, co go poklepał po plecach i mówił mu „panie starszy”. Jemu, który wiedział, że to niedopuszczalne. Który pochodził z zacnych stron. Z zacnych stron. Gdzie coś takiego byłoby niedopuszczalne. Z jego oczami działo się coś dziwnego. Tak pęczniały, że za chwilę miało dla nich zabraknąć miejsca w oczodołach. Utknął jak w pułapce w tym miejscu, gdzie czarnuchy mogą mówić człowiekowi „panie starszy”. Ale nie da się uwięzić. Nie da się. Potoczył głową po oparciu fotela, żeby rozprostować szyję, którą aż mu rozsadzało.

Gapił się na niego jakiś facet. Z okna po drugiej stronie zaułka jakiś facet wgapiał się prosto w niego. Patrzył, jak on płacze. Przecież powinna tam stać pelargonia, a zamiast niej sterczał facet w podkoszulku i patrzył, jak on płacze, jak mu pęka gardło. Stary Dudley patrzył na tego z przeciwka. Powinna tam stać pelargonia. To było jej miejsce, a nie jakiegoś tam faceta.

– Gdzie pelargonia? – zawołał przez ściśnięte gardło.
– Czego pan płaczesz? – spytał facet. – W życiu żem nie widział, żeby mężczyzna tak płakał.
– Gdzie pelargonia? – powtórzył Stary Dudley drżącym głosem. – To jej miejsce, a nie pana.
– To moje okno – odparł facet. – Wolno mi tu siedzieć, jak mam chęć.
– Gdzie ona jest? – zapiszczał Stary Dudley.
W gardle została mu już tylko wąska szparka.
– Spadła, chociaż to nie pański interes – powiedział facet.

Stary Dudley wstał i wyjrzał za krawędź parapetu. Na chodniku sześć pięter niżej zobaczył rozbryzg ziemi, rozrzucone skorupy stłuczonej doniczki i zieloną, papierową kokardę, z której sterczało coś różowego. Sześć pięter niżej. Pelargonia runęła z sześciu pięter.

Stary Dudley spojrzał na faceta, który żuł gumę i czekał, aż gardło pęknie.

– Nie trzeba było jej stawiać tak blisko brzegu – szepnął starzec. – Czemu jej pan nie pozbiera?
– Może sam ją pozbieraj, tatulku?

Stary Dudley gapił się na faceta, który zajął miejsce pelargonii.

Postanowił to zrobić. Zejść na dół i pozbierać. Postawić pelargonię we własnym oknie i patrzeć na nią cały dzień, jeśli zechce. Odwrócił się od okna i wyszedł z pokoju. Wolno ruszył psią bieżnią i stanął u szczytu schodów. Opadały w dół jak głęboka rana w podłodze. Zaczynały się przepastną luką i biegły coraz niżej. Niedawno wszedł po nich o krok za czarnuchem. Czarnuch postawił go na nogi, podtrzymał za rękę i poprowadził po schodach, powiedział, że poluje na jelenie, „panie starszy”, i widział, że on trzyma strzelbę, której nie ma, i że siedzi na schodach jak dziecko. Miał beżowe buty na glans i tłumił śmiech, i wszystko dookoła się śmiało. Na każdym schodku siedzieli pewnie czarnuchy w skarpetkach w czarne ciapki i zaciskali usta, powstrzymując się od śmiechu. Schody opadały daleko w dół. Nie zejdzie tam, żeby go czarnuchy klepali po plecach. Wrócił do pokoju i do okna i spojrzał z góry na pelargonię.

Tamten facet wciąż siedział w oknie, w którym powinna była stać.

– Nie zauważyłem, żebyś ją pan podniósł – powiedział.
Stary Dudley utkwił w nim spojrzenie.
– Jużem nieraz pana widział – ciągnął facet. – Widziałem, jak pan dzień w dzień siedzisz w tym starym fotelu i zaglądasz mi przez okno do mieszkania. To moja sprawa, co robię u siebie w domu, jasne? Nie lubię, jak mi się ktoś tu wgapia, co robię.
Leżała na chodniku zaułka, korzeniami do góry.
– Nie mam we zwyczaju dwa razy powtarzać – dodał facet, odchodząc od okna.

Tłumaczenie: Michał Kłobukowski

Rate this post

Lubisz nas? Obserwuj HIRO na Google News