Back to black: czy żeby tworzyć, trzeba cierpieć?

Dziewczyna siedząca na krawężniku i chłopak trzymający ją za ramię

Dramat rozstania z Blakiem oraz spotkanie z terapeutą w ośrodku odwykowym pojawiły się najwłaściwszym momencie i pomogły Amy stworzyć wspaniałą muzykę, przy pomocy której usiłowała wydobyć się z kryzysu… – Nick Johnstone Amy, Amy, Amy.

Długo nie wiedziałam, jak zacząć. Chodziłam i maltretowałam ludzi naokoło, pytając co o tym myślą. Niektórzy się zastanawiali. Inni być może byli poza tym wszystkim. Męczyło mnie to. Nie wiedziałam, jak to ugryźć. Jak wyglądałaby sztuka bez pewnie dozy cierpienia? Jak wyglądałaby sztuka, gdyby tworzący ją nigdy nie zostali przez owo cierpienie polizani? Jak brzmiałaby muzyka? O tym dziś piszę. O cierpieniu w muzyce. Jak brzmiałby album Back to Black, gdyby pewnego dnia, w londyńskiej dzielnicy Camden, przy bilardowym stole i szafie muzycznej, z której wyciekały bluesowe kawałki lat 60-tych, pewien osobnik zwany jako Blake nie rozkochał, a potem nie porzucił tak panny Winehouse, że ta omal nie utopiłaby się w piwie ze smutku? On wrócił do innej. Ona do ciemności. Tak chyba brzmiał tytułowy kawałek…

Więc czy cierpienie jest tak złe, jak nam wpajają? Czy nie można w całym swoim smutku zrobić czegoś sensownego? Wykorzystać to odpowiednio? Jest rok 1999. Anglia. Nadal pełna mgły i deszczu. Jest anglisty młodzieniec o kościstej twarzy, średnim stylu i niebieskich oczach. Wydaje kolejną płytę, jego kapela zostaję jednogłośnie uznana za prekursora nurtu brtipop, a on sam właśnie wydaję najlepszą płytę zatytułowaną 13. Właśnie kończy swój związek. Niegdyś on i ona. Dziś ona i heroina. Dzięki, być może wielkiemu smutkowi i rozczarowaniu tworzy cudowne pieśni, jak tender, no distance left to run czy beetlebum, i kończy bieg… i jak mówi tytuł piosenki, kończy ten bieg z pewną… z tą dziewczyną…

Oferta pracy w HIRO

Lubisz tematy związane z muzyką, filmem, modą i chcesz współtworzyć życie kulturalne twojego miasta? Dołącz do ekipy HIRO! Kliknij tutaj, aby dowiedzieć się więcej


I wiedz, że Damon ma się już dobrze, mówi tylko memory tym cholernie seksownym brytyjskim akcentem… ale wiedz, że jeżeli Twoje dziecko za 20 lat będzie leczyło się przy płycie 13 Blur, bo właśnie ktoś mocno kopnął je w serce… to znaczy, że dobrze dziecko swe wychowałeś.

Mamy też rok 1998 i niejako na innym kontynencie, od 4 lat wdowa, królowa grunge, skandalistka, tworzy utwór, który nazywa się Malibu. Po tym, jak w roku pańskim 1990 turlała się i okładała pięściami niejakiego panicza Cobaina, na podłodze jednego z barów w mieście Portland w stanie Oregon, rozkochała go w sobie, biorąc z nim cudowny ślub. On w kultowej już kraciastej piżamie, zamieszkuje wówczas cudownie smutny dom w Seattle, ze szklarnią na poddaszu, w którym 2 lata później zostaje znaleziony z prawie odstrzelona głową i heroiną we krwi.

Mężczyzna w piżamie i kobieta w sukience trzymający kwiaty i stojący na tle morza

To Courtney ma przez kolejne lata dźwigać ciężar jego samobójczej śmierci, wychowywać córkę, i udawać, że nie widzi nagłówków i nie słyszy krzyczących mediów, że sama w tejże śmierci miała niejako mieszać palce. Tak oto 4 lata później, wskrzesza Hole, swój stary zespół i tworzy najpiękniejszą balladę w karierze, w której nie krzyczy, nie przeklina, nie osądza. W której tylko tęskni i cierpi.

W międzyczasie tłumaczy niejakiej Lanie Del Ray, że jeżeli ma ona ochotę wykonywać cover Nirvany, mój ulubiony swoją drogą kawałek Heart-shaped Box, ma śpiewać tak, jakby myślała o jej waginie. Bo ten utwór jest o niej. Jak więc wyglądałby utwór Malibu bez pewnej dozy cierpienia u kogoś takiego jak pani Love? Niedawno przypomniało mi się zdanie, wyczytane w biografii Guns’n’ Roses, wypowiedziane, przez basistę Duffa Mckagana: Seattle to miejsce, gdzie pada przez 10 miesięcy. Wszyscy mają ochotę więc zaszyć się w wilgotnych piwnicy i tworzyć smutną muzykę. Dlatego nie dziwi mnie, że grunge powstał w Seattle. Czy jakiekolwiek inne miejsce na ziemi mogłoby dać korzenie temu smutnemu gatunkowi?

Smutek istnieje. Tylko myślę, że ludzie nie radzą sobie z nim absolutne. Smutek to płacz. To bezsilność. A w smutku jest pewna kreatywność. Nie mówię, że cieszy mnie cierpienie tych muzyków. Nie wiem, jak brzmiałyby TE płyty, bez to, co przeżyli. Cierpienie nie zawsze jest złe. Czasem, gdy się z nim uporamy, dogania nas myśl, że gdyby nie ten zwrotny moment, kiedy trzeba było zamknąć pewne etapy i spalić pewne mosty, nigdy nie działoby się to, co jest tu i teraz. Jeżeli więc dzieje się coś, wykorzystajmy to. Ponadto uważam, że czasami muzyka, i to, co zostało w niej stworzone, było tylko ukojeniem i przedłużeniem niektórych istnień… Smutek i cierpienie zależy od osobowości. Tak samo, jak fakt, jak radzimy sobie z tym. Kiedyś przechodząc przez salon w swoim rodzinnym domu, usłyszałam w telewizji zdanie jurora do pewnej dziewczyny wykonującej utwór Cry baby. Janis tak pięknie śpiewała, bo nikt jej nie kochał. Ta historia, też musi znaleźć tutaj swoje miejsce. Cudowna dusza. Cudowne teksty. Szybka śmierć. Choć nie wiem, jak brzmiałoby Piece of heart, gdyby nie jedyne uczucie, jakie zostało w nią wciśnięte. Jak głosi legenda, to krzyk Janis podczas szarpania jej przez Morrisona…

Potem szybka śmierć w hotelu Chelsea. Samotna z samotnym papierosem w dłoni. Jeżeli jest Ci smutno, wykorzystaj to lepiej niż reszta. Wszyscy cierpią. Ale nawet na kreatywne cierpienie trzeba sobie zasłużyć.

Tekst: Marta Duszyńska

Rate this post

Lubisz nas? Obserwuj HIRO na Google News